Kopiuj - Wklej
Wydawałoby się, że dzisiejszy post to dla mnie łatwizna.Po prostu Kopiuj - Wklej.
Jest jednak zupełnie inaczej.
Ten wpis to dla mnie trudny akt posłuszeństwa Bogu. Poruszenie tego ciemnego tematu nie jest dla mnie ani wygodne, ani miłe.
Ale jest potrzebne. Wiem na pewno, że jest.
Robię pierwszy krok wiary w stronę, w którą jeszcze niedawno nie chciałam nawet patrzeć. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że depresja, zniechęcenie i niezrozumiały smutek nie są mi obce. To kawałek również mojego życia.
Ale o tym innym razem...
Przeczytacie dzisiaj świadectwo Bożej Kobiety odważnej na tyle, żeby podzielić się swoją historią.
Może jej doświadczenia to kopiuj - wklej twojej osobistej historii lub historii kogoś ci bliskiego... może.
Dlatego i ja i ona modlimy się gorąco o to, aby to świadectwo przyniosło chwałę Bogu, a niejednej z was pomogło zobaczyć światełko Jego miłości w tunelu rozpaczy, beznadziei i smutku.
Dopókiż,
Panie, będziesz mnie stale zapominał?
Dopókiż
zakrywać będziesz oblicze swoje przede mną?
Dopókiż
mieć będę zmartwienie w duszy,
A
strapienie w sercu – codziennie? (Ps
40, 1-3)
Jestem
chrześcijanką i przeszłam depresję. To, co wiem teraz, jest
czymś, czego nie powiedziałabym osobie, która się z tym
zmaga. Bo ja sama nie uwierzyłabym w te słowa, gdy byłam w
najciemniejszej pustce swojego życia. Moje odkrycia są
bardzo bolesne, a jednocześnie wyzwalające. Identyfikują i
obnażają najbardziej ukryte zakątki mojej człowieczej natury,
która zaczęła siać spustoszenie. Piszę mojej,
bo są to indywidualne, niepoparte żadną naukową wiedzą
przemyślenia dotyczące konkretnego przypadku. Wierzę jednak, że
mogą być prawdziwe w życiu innych osób, lecz aby to
przyjąć, trzeba otworzyć się na cichy głos Ducha świętego,
który obnaża grzech, a jednocześnie wskazuje na ratunek w
doskonałej śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa.
Odkąd pamiętam, lubiłam użalać się nad sobą. Brzmi to
paskudnie, ale jest prawdą. Jako nastolatka potrafiłam włączyć
sobie smutną piosenkę tylko po to, by się na niej popłakać i
kwestionować dobre rzeczy w moim życiu. Bo choć miałam dobre
życie, zawsze znalazłam coś, czego mogłam się uchwycić i co
dawało mi powód, by taplać się w moim smutku. I choć
wydawało mi się, że jestem teraz najbardziej nieszczęśliwą
osobą na ziemi, to moje ego było solidnie dopieszczone. Ja, ja, ja.
Tylko ja i mój wielki ból. I choć wydawać by się
mogło, że taka egzaltacja jest ostatnim miejscem na Boże
działanie, było inaczej. To właśnie w jednych z takich momentów
mój smutek zaczął dotyczyć rzeczy, które miały
prawo doprowadzić mnie do łez i wzbudzić przerażenie dotyczące
mojej sytuacji. Poznałam mój grzech. Nadużycia przestały
być czymś, co jest normalne w nastoletnim życiu, a zaczęły być
przekroczeniem Bożych praw i nieopisanym kontrastem do Bożej
świętości. Do dziś pamiętam – a było to dziesięć lat temu –
jak płakałam z powodu mojej grzeszności. Na początku myślałam,
że to jakiś duchowy atak, który miał pogłębić mój
żal. Ale właśnie wtedy poczułam siłę do tego, by otworzyć
Pismo święte i odnaleźć tam słowa obietnicy, która dała
mi pewność odkupienia. W tamtym okresie nazywałam siebie
chrześcijanką dużo wcześniej, ale dopiero tamtego wieczoru Duch
święty przekonał mnie o moich grzechach i beznadziei oraz wskazał
na ofiarę Pana Jezusa. Wtedy stałam się dzieckiem Bożym, a mój
smutek zamienił się w radość, którą chciałam podzielić
się z całym światem.
Czy spodziewałam się, że ta ciemność wróci? Czy byłam
gotowa, by znów znaleźć się w miejscu beznadziei i
wszechogarniającego smutku? To wszystko pojawiło się tak subtelnie
i wzrastało powoli, że tylko dzięki Bożej łasce mogłam ponownie
znaleźć wyjście.
Odkąd
pamiętam, zdarzały mi się dni, które z sympatią i przekorą
nazywałam dniem buntownika. Były
to dni, kiedy nie chciało mi się chcieć i pozwalałam sobie na to.
Dogadzałam sobie, łamałam zasady, jadłam za dużo, godzinami
oglądałam seriale. Oczywiście naturalnie modlitwa stała się
bardzo płytka lub w ogóle jej nie było, a czytanie Pisma
świętego poszło w odstawkę. Były to jednak jedynie epizody, bo
ówczesny tryb życia nie pozwalał mi na trwanie w tym stanie,
a powrót do czytania Słowa i relacji z Panem następował
dość szybko. Nie pamiętam, jak dużą pokorą charakteryzowały
się tamte powroty. Nie wiem, na ile rozumiałam niebezpieczeństwo
pielęgnowania takiego stanu. Zrozumiałam to wiele lat później.
Pan Bóg w młodym wieku pobłogosławił mnie wspaniałym
mężem i dwójką niesamowitych dzieci. To było coś
wyjątkowego, ponieważ jeśli Pan wysłuchiwałby moich
niedojrzałych młodzieńczych modlitw, byłabym w zupełnie innym
miejscu. Jednak dzięki Bożej suwerenności i Jego ogromnej miłości
przekraczającej moje poznanie, zostałam postawiona w miejscu, o
którym nie marzyłam. Dodatkowo pojawiła się w naszym życiu
możliwość służby przy zakładaniu kościoła i mając na
względzie potrzeby tam występujące, a także pragnienie głoszenia
ewangelii, wyjechaliśmy do innego miasta, w którym nie było
chrześcijańskiej społeczności. Znalazłam się w nowym miejscu z
małym dzieckiem, nie miałam żadnej rodziny w okolicy, i strategią
przetrwania stało się szukanie znajomych, by poczuć się jak w
domu. Udało się to stosunkowo szybko i moje małe miasto zostało
moim miejscem na ziemi. Wiedziałam, że jest to misja
długoterminowa, że chcemy zapuścić tu korzenie. Pojawiało się
jednak coraz więcej trudności, które po początkowym
entuzjazmie zaczęły być coraz trudniejsze.
Specyfika
pracy mojego męża powodowała, że często na długi czas
zostawałam z dwójką dzieci – drugie urodziłam już w
naszym małomiasteczkowym szpitalu. Zawiązane z innymi kobietami
relacje były cenne, ale nie zastępowały rodziny. Nie mogłam
liczyć na regularną pomoc i wsparcie. Dotychczas żyłam wśród
ludzi, spotkania przepełniały moją codzienność i rzadko
odczuwałam samotność. Teraz rutyna wkradała się do codziennego
życia, a obowiązki zaczęły przytłaczać. Porównywałam
się do innych mam, które były otoczone krewnymi i czułam
pogłębiającą się frustrację. W tym wszystkim mieliśmy
poczucie, że jesteśmy tymi, którzy muszą tu coś
zaoferować, więc byliśmy obciążeni odpowiedzialnością służby.
Najtrudniejszym było oddzielenie od lokalnego kościoła, którego
byliśmy członkami. Nie jeździliśmy na nabożeństwa regularnie, a
grupa biblijna, która była w naszym domu, miała charakter
ewangelizacyjny. Dodatkową trudnością był fakt, że nie
wypracowałam w sobie w odpowiednim czasie dyscypliny spędzania
czasu z Bożym Słowem, a dwójka dzieci w domu nie ułatwiała
tej nauki. Przyzwyczajona do wspólnotowego życia duchowego i
szukania wsparcia u innych wierzących, zaczęłam upadać na duchu.
Mój mąż powtarzał, że wystarczy mi, gdy mam
łaskę. Coś jednak w moim
życiu powodowało, że te słowa nie przynosiły pocieszenia.
Wiem,
że istnieją dwa rodzaje smutku. Ten ukazany w postaci Judasza,
prowadzący do śmierci, oraz smutek Piotra, który prowadzi do
upamiętania. W tamtym czasie było mi bliżej do pierwszej postaci.
Kiedy
zostałam mamą, nie było mi łatwo. Ekstremalnie trudny poród,
trudności z karmieniem, długie noce. Praktycznie od początku
zaczęłam bronić się mechanizmem pod tytułem: należy
mi się. Spędzałam więc
godziny w łóżku, leżąc z niemowlakiem i śpiąc na zmianę
z oglądaniem seriali. Tak zaczęłam kształtować w sobie wzór
zachowania w trudnej sytuacji. Pan Bóg wciąż był obecny,
jednak nie widziałam w Nim spełnienia moich potrzeb i szukałam
tego gdzie indziej. Znalazłam sobie duchowe fastfoody,
które na tu i teraz dawały ulgę, ale które pogłębiały
jedynie duchową anemię. Gdy pojawiła się perspektywa
przeprowadzki, czekałam na tę zmianę. W końcu coś miało się
dziać, w końcu miałam być zmotywowana. Jednak mimo zmiany
otoczenia i prób powrotu do właściwej relacji z Panem
Jezusem, trudności pogłębiały się. Miałam już dwoje dzieci w
wieku, który wymagał ode mnie kreatywności i zaangażowania.
Znów przestało mi się chcieć. W każdym dniu, próbowałam
znaleźć czas dla siebie, co prowadziło do tego, że w żadną
czynność z dziećmi nie byłam zaangażowana na sto procent.
Szukałam pocieszenia w jedzeniu, śnie, serialach, obsesyjnym
sprawdzaniu powiadomień na smartfonie, by mieć poczucie, że nie
jestem z tym sama, że świat się nie kończy na pieluchach i
czterech ścianach. Nie mogłam zrozumieć mam, które
celebrują każdą chwilę macierzyństwa. Miałam dość. Najgorsze
chwile pojawiły się siedem miesięcy temu w wakacje. Straciłam
resztki energii, byłam wciąż zdenerwowana i bardzo głośno
wyrażałam swoje zdanie. Egzekwowałam posłuszeństwo, nie
potrafiąc okazywać miłości. W tym wszystkim jestem niezwykle
wdzięczna mojemu mężowi, który uzupełniał dzieciom
wszelkie deficyty. On był głosem rozsądku, który mówił
mi wszystko to, co ja rozumiem dopiero teraz.
Mimo szukania pomocy wśród osób wierzących, smutek
się pogłębiał. Były dni lepsze i gorsze. Te, w których
pełna uśmiechu organizowałam spotkanie dla kobiet oraz te dzień
później, kiedy nie miałam siły wstać z łóżka. Gdy
piszę o tym, przechodzi mnie dreszcz. To bez wątpienia był
najtrudniejszy czas mojego dotychczasowego życia.
Gdy
po kilku tygodniach lepszego samopoczucia złe myśli wróciły
jak bumerang, postanowiłam szukać pomocy u specjalistów. Nie
doczekałam jednak wizyty u psychiatry, ponieważ Pan Bóg
zadziałał wcześniej. W pewnym momencie zamiast modlić się, by
Pan zabrał ten przytłaczający swoją ciężkością i ciemnością
smutek, zamiast powtarzać za psalmistą o moich udrękach,
poprosiłam, by wskazał mi mój grzech. Zobaczyłam swoje
lenistwo, użalanie się nad sobą, egoizm, pielęgnowanie własnego
ja i taplanie się w swoim smutku. Zobaczyłam, że nie szukałam
pomocy tam, gdzie trzeba. Że zrobiłam sobie bożków z ludzi
i oczekiwałam, że ich obecność wypełni pustkę. Dostrzegłam, że
ludzie stali się moimi pośrednikami w relacji z Bogiem. Chciałam,
by to oni modlili się o mnie, by Bóg zadziałał przez nich,
a nie bezpośrednio przez relację, którą dał mi dzięki
odkupieniu mnie z win. To, co wtedy się działo, było dla mnie
dowodem Bożej interwencji. Świadomość grzechu nie dała mi
powodów do jeszcze głębszego użalania się nad sobą, lecz
skierowała wzrok na Chrystusa. Poczułam się jak dziesięć lat
wcześniej, kiedy On po raz pierwszy wyciągnął do mnie swoją
rękę.
Dziś
z radością mogę powtórzyć za psalmistą: Tęsknie
oczekiwałem Pana: Skłonił się ku mnie i wysłuchał wołania
mojego. Wyciągnął mnie z dołu zagłady, z błota grząskiego.
Postawił na skale nogi moje, umocnił kroki moje (Ps
40).
Wiem, że depresja jest określana jako choroba. W pełni to
rozumiem. Wiem, że powtarzane zachowania i pielęgnowane myśli mogą
doprowadzić do głębokiego stanu permanentnego smutku, niemocy,
beznadziei i strachu o kolejny dzień i wywołać fizyczne zmiany w
organizmie. Nie chcę wchodzić w kompetencje tych, którzy w
depresji widzą niezależnego intruza pojawiającego się znikąd i
zmieniającego chemię w mózgu. Chcę jedynie, by osoby, który
doświadczyły tego stanu bądź znają takie osoby, rozważyły stan
serca. Czasami myślę, że depresja jest świadomością własnego
stanu bez Boga. Może to być stan pierwotny, kiedy człowiek nie zna
Boga i doświadcza beznadziei związanej ze swoją sytuacją.
Niestety może się tez pojawić u osób, które poznały
Chrystusa, lecz nie uznały Go za największą wartość. Grzech
sieje spustoszenie i jest jak szarańcza, która ogołaca
ziemię. Jezus jest jedynym i ostatecznym ratunkiem. Pan Bóg
posłał swojego jedynego Syna, by On przez swoją śmierć i
zmartwychwstanie, uwolnił nas od przekleństwa grzechu i powołał
nas do życia w Nim dla Jego chwały.
Powtórzę za Johnem Piperem: „Pan Bóg jest
najbardziej uwielbiony w nas, gdy my jesteśmy najbardziej nasyceni w
nim”.
Ps Rozwinęła się grupa domowa, która jest dla nas ogromnym
zbudowaniem. Mamy większy kontakt z kościołem lokalnym i
doświadczamy dużego wsparcia. Oddaliśmy Panu ciężar służby i
widzimy, jak On przejmuje kontrolę.
Pan Bóg czyni mnie uważniejszą w spełnianiu emocjonalnych
potrzeb moich dzieci i pozwala mi cieszyć się dniami z nimi. Chcę
jak najlepiej wykorzystywać ten cenny i szybko upływający czas.
Jestem bardzo wdzięczna mojemu mężowi za jego wytrwałość i
cierpliwość w przypominaniu mi ewangelii. Nasza relacja jeszcze
nigdy nie była tak silna, a wierzę, że to dopiero początek.
Dziękuję też za wszystkie modlitwy i wsparcie, jakiego
doświadczyłam w tym trudnym czasie.
Pan Bóg uczy mnie dostrzegać destrukcyjne mechanizmy, które
rządziły w moim życiu i pozwala je tłamsić w zarodku. Co więcej,
gdy pojawiają się myśli, które przypominają te z
najcięższego okresu, od razu proszę Boga, by wskazał, skąd się
wzięły i z jakiego zaniedbania wynikają. A On jest wierny. On
jest. A ja już nie czuję się samotna.
Ja
bowiem ufam łasce twojej!
Niech
się raduje serce moje zbawieniem twoim!
Będę
śpiewał Panu, bo okazał mi dobroć (Ps
40, 6)
4 komentarze
Napisz komentarzeBardzo pięknie napisałaś, uwielbiam Twojego bloga. Bardzo często wracam do tekstów, są dla nmie inspiracją. Dziękuję. Pozdrawiam.
OdpowiedzMocne przeżycia,ale pomimo tych gór i dolin,czyż nie jesteś bliżej Pana? Czasem w tej dolinie,nie widać słońca,które zasłania nam ta góra,życzę Łaski i Bożego prowadzenia na każdy dzień
OdpowiedzZojka, to nie moje świadectwo. Ale tak, takie przeżycia zawsze zbliżają nas do Boga, jeśli to w NIM przede wszystkim szukamy schronienia i pomocy.
OdpowiedzDziękuję za Twoją otwartość i szczerość! To wymaga odwagi. Pozdrawiam ciepło i dziękuję za Twoje zachęcające i wartościowe teksty!
Odpowiedz