Kopiuj - Wklej

12.2.19 Komentarze 4

Wydawałoby się, że dzisiejszy post to dla mnie łatwizna.
Po prostu  Kopiuj - Wklej.

Jest jednak zupełnie inaczej.
Ten wpis to dla mnie trudny akt posłuszeństwa Bogu. Poruszenie tego ciemnego tematu nie jest dla mnie ani wygodne, ani miłe.
Ale jest potrzebne. Wiem na pewno, że jest.

Robię pierwszy krok wiary w stronę,  w którą jeszcze niedawno nie chciałam nawet patrzeć. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że depresja, zniechęcenie i niezrozumiały smutek nie są mi obce. To kawałek również mojego życia.
Ale o tym innym razem...


Przeczytacie dzisiaj świadectwo Bożej Kobiety odważnej na tyle, żeby podzielić się swoją historią.
Może jej doświadczenia to kopiuj - wklej twojej osobistej historii lub historii kogoś ci bliskiego... może.
Dlatego i ja i ona modlimy się gorąco o to, aby to świadectwo przyniosło chwałę Bogu, a niejednej z was pomogło zobaczyć światełko Jego miłości w tunelu rozpaczy, beznadziei i smutku.



Dopókiż, Panie, będziesz mnie stale zapominał?
Dopókiż zakrywać będziesz oblicze swoje przede mną?
Dopókiż mieć będę zmartwienie w duszy,
A strapienie w sercu – codziennie? (Ps 40, 1-3)

Jestem chrześcijanką i przeszłam depresję. To, co wiem teraz, jest czymś, czego nie powiedziałabym osobie, która się z tym zmaga. Bo ja sama nie uwierzyłabym w te słowa, gdy byłam w najciemniejszej pustce swojego życia. Moje odkrycia są bardzo bolesne, a jednocześnie wyzwalające. Identyfikują i obnażają najbardziej ukryte zakątki mojej człowieczej natury, która zaczęła siać spustoszenie. Piszę mojej, bo są to indywidualne, niepoparte żadną naukową wiedzą przemyślenia dotyczące konkretnego przypadku. Wierzę jednak, że mogą być prawdziwe w życiu innych osób, lecz aby to przyjąć, trzeba otworzyć się na cichy głos Ducha świętego, który obnaża grzech, a jednocześnie wskazuje na ratunek w doskonałej śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa.
Odkąd pamiętam, lubiłam użalać się nad sobą. Brzmi to paskudnie, ale jest prawdą. Jako nastolatka potrafiłam włączyć sobie smutną piosenkę tylko po to, by się na niej popłakać i kwestionować dobre rzeczy w moim życiu. Bo choć miałam dobre życie, zawsze znalazłam coś, czego mogłam się uchwycić i co dawało mi powód, by taplać się w moim smutku. I choć wydawało mi się, że jestem teraz najbardziej nieszczęśliwą osobą na ziemi, to moje ego było solidnie dopieszczone. Ja, ja, ja. Tylko ja i mój wielki ból. I choć wydawać by się mogło, że taka egzaltacja jest ostatnim miejscem na Boże działanie, było inaczej. To właśnie w jednych z takich momentów mój smutek zaczął dotyczyć rzeczy, które miały prawo doprowadzić mnie do łez i wzbudzić przerażenie dotyczące mojej sytuacji. Poznałam mój grzech. Nadużycia przestały być czymś, co jest normalne w nastoletnim życiu, a zaczęły być przekroczeniem Bożych praw i nieopisanym kontrastem do Bożej świętości. Do dziś pamiętam – a było to dziesięć lat temu – jak płakałam z powodu mojej grzeszności. Na początku myślałam, że to jakiś duchowy atak, który miał pogłębić mój żal. Ale właśnie wtedy poczułam siłę do tego, by otworzyć Pismo święte i odnaleźć tam słowa obietnicy, która dała mi pewność odkupienia. W tamtym okresie nazywałam siebie chrześcijanką dużo wcześniej, ale dopiero tamtego wieczoru Duch święty przekonał mnie o moich grzechach i beznadziei oraz wskazał na ofiarę Pana Jezusa. Wtedy stałam się dzieckiem Bożym, a mój smutek zamienił się w radość, którą chciałam podzielić się z całym światem.
Czy spodziewałam się, że ta ciemność wróci? Czy byłam gotowa, by znów znaleźć się w miejscu beznadziei i wszechogarniającego smutku? To wszystko pojawiło się tak subtelnie i wzrastało powoli, że tylko dzięki Bożej łasce mogłam ponownie znaleźć wyjście.
Odkąd pamiętam, zdarzały mi się dni, które z sympatią i przekorą nazywałam dniem buntownika. Były to dni, kiedy nie chciało mi się chcieć i pozwalałam sobie na to. Dogadzałam sobie, łamałam zasady, jadłam za dużo, godzinami oglądałam seriale. Oczywiście naturalnie modlitwa stała się bardzo płytka lub w ogóle jej nie było, a czytanie Pisma świętego poszło w odstawkę. Były to jednak jedynie epizody, bo ówczesny tryb życia nie pozwalał mi na trwanie w tym stanie, a powrót do czytania Słowa i relacji z Panem następował dość szybko. Nie pamiętam, jak dużą pokorą charakteryzowały się tamte powroty. Nie wiem, na ile rozumiałam niebezpieczeństwo pielęgnowania takiego stanu. Zrozumiałam to wiele lat później.
Pan Bóg w młodym wieku pobłogosławił mnie wspaniałym mężem i dwójką niesamowitych dzieci. To było coś wyjątkowego, ponieważ jeśli Pan wysłuchiwałby moich niedojrzałych młodzieńczych modlitw, byłabym w zupełnie innym miejscu. Jednak dzięki Bożej suwerenności i Jego ogromnej miłości przekraczającej moje poznanie, zostałam postawiona w miejscu, o którym nie marzyłam. Dodatkowo pojawiła się w naszym życiu możliwość służby przy zakładaniu kościoła i mając na względzie potrzeby tam występujące, a także pragnienie głoszenia ewangelii, wyjechaliśmy do innego miasta, w którym nie było chrześcijańskiej społeczności. Znalazłam się w nowym miejscu z małym dzieckiem, nie miałam żadnej rodziny w okolicy, i strategią przetrwania stało się szukanie znajomych, by poczuć się jak w domu. Udało się to stosunkowo szybko i moje małe miasto zostało moim miejscem na ziemi. Wiedziałam, że jest to misja długoterminowa, że chcemy zapuścić tu korzenie. Pojawiało się jednak coraz więcej trudności, które po początkowym entuzjazmie zaczęły być coraz trudniejsze.
Specyfika pracy mojego męża powodowała, że często na długi czas zostawałam z dwójką dzieci – drugie urodziłam już w naszym małomiasteczkowym szpitalu. Zawiązane z innymi kobietami relacje były cenne, ale nie zastępowały rodziny. Nie mogłam liczyć na regularną pomoc i wsparcie. Dotychczas żyłam wśród ludzi, spotkania przepełniały moją codzienność i rzadko odczuwałam samotność. Teraz rutyna wkradała się do codziennego życia, a obowiązki zaczęły przytłaczać. Porównywałam się do innych mam, które były otoczone krewnymi i czułam pogłębiającą się frustrację. W tym wszystkim mieliśmy poczucie, że jesteśmy tymi, którzy muszą tu coś zaoferować, więc byliśmy obciążeni odpowiedzialnością służby. Najtrudniejszym było oddzielenie od lokalnego kościoła, którego byliśmy członkami. Nie jeździliśmy na nabożeństwa regularnie, a grupa biblijna, która była w naszym domu, miała charakter ewangelizacyjny. Dodatkową trudnością był fakt, że nie wypracowałam w sobie w odpowiednim czasie dyscypliny spędzania czasu z Bożym Słowem, a dwójka dzieci w domu nie ułatwiała tej nauki. Przyzwyczajona do wspólnotowego życia duchowego i szukania wsparcia u innych wierzących, zaczęłam upadać na duchu. Mój mąż powtarzał, że wystarczy mi, gdy mam łaskę. Coś jednak w moim życiu powodowało, że te słowa nie przynosiły pocieszenia.
Wiem, że istnieją dwa rodzaje smutku. Ten ukazany w postaci Judasza, prowadzący do śmierci, oraz smutek Piotra, który prowadzi do upamiętania. W tamtym czasie było mi bliżej do pierwszej postaci.
Kiedy zostałam mamą, nie było mi łatwo. Ekstremalnie trudny poród, trudności z karmieniem, długie noce. Praktycznie od początku zaczęłam bronić się mechanizmem pod tytułem: należy mi się. Spędzałam więc godziny w łóżku, leżąc z niemowlakiem i śpiąc na zmianę z oglądaniem seriali. Tak zaczęłam kształtować w sobie wzór zachowania w trudnej sytuacji. Pan Bóg wciąż był obecny, jednak nie widziałam w Nim spełnienia moich potrzeb i szukałam tego gdzie indziej. Znalazłam sobie duchowe fastfoody, które na tu i teraz dawały ulgę, ale które pogłębiały jedynie duchową anemię. Gdy pojawiła się perspektywa przeprowadzki, czekałam na tę zmianę. W końcu coś miało się dziać, w końcu miałam być zmotywowana. Jednak mimo zmiany otoczenia i prób powrotu do właściwej relacji z Panem Jezusem, trudności pogłębiały się. Miałam już dwoje dzieci w wieku, który wymagał ode mnie kreatywności i zaangażowania. Znów przestało mi się chcieć. W każdym dniu, próbowałam znaleźć czas dla siebie, co prowadziło do tego, że w żadną czynność z dziećmi nie byłam zaangażowana na sto procent. Szukałam pocieszenia w jedzeniu, śnie, serialach, obsesyjnym sprawdzaniu powiadomień na smartfonie, by mieć poczucie, że nie jestem z tym sama, że świat się nie kończy na pieluchach i czterech ścianach. Nie mogłam zrozumieć mam, które celebrują każdą chwilę macierzyństwa. Miałam dość. Najgorsze chwile pojawiły się siedem miesięcy temu w wakacje. Straciłam resztki energii, byłam wciąż zdenerwowana i bardzo głośno wyrażałam swoje zdanie. Egzekwowałam posłuszeństwo, nie potrafiąc okazywać miłości. W tym wszystkim jestem niezwykle wdzięczna mojemu mężowi, który uzupełniał dzieciom wszelkie deficyty. On był głosem rozsądku, który mówił mi wszystko to, co ja rozumiem dopiero teraz.
Mimo szukania pomocy wśród osób wierzących, smutek się pogłębiał. Były dni lepsze i gorsze. Te, w których pełna uśmiechu organizowałam spotkanie dla kobiet oraz te dzień później, kiedy nie miałam siły wstać z łóżka. Gdy piszę o tym, przechodzi mnie dreszcz. To bez wątpienia był najtrudniejszy czas mojego dotychczasowego życia.
Gdy po kilku tygodniach lepszego samopoczucia złe myśli wróciły jak bumerang, postanowiłam szukać pomocy u specjalistów. Nie doczekałam jednak wizyty u psychiatry, ponieważ Pan Bóg zadziałał wcześniej. W pewnym momencie zamiast modlić się, by Pan zabrał ten przytłaczający swoją ciężkością i ciemnością smutek, zamiast powtarzać za psalmistą o moich udrękach, poprosiłam, by wskazał mi mój grzech. Zobaczyłam swoje lenistwo, użalanie się nad sobą, egoizm, pielęgnowanie własnego ja i taplanie się w swoim smutku. Zobaczyłam, że nie szukałam pomocy tam, gdzie trzeba. Że zrobiłam sobie bożków z ludzi i oczekiwałam, że ich obecność wypełni pustkę. Dostrzegłam, że ludzie stali się moimi pośrednikami w relacji z Bogiem. Chciałam, by to oni modlili się o mnie, by Bóg zadziałał przez nich, a nie bezpośrednio przez relację, którą dał mi dzięki odkupieniu mnie z win. To, co wtedy się działo, było dla mnie dowodem Bożej interwencji. Świadomość grzechu nie dała mi powodów do jeszcze głębszego użalania się nad sobą, lecz skierowała wzrok na Chrystusa. Poczułam się jak dziesięć lat wcześniej, kiedy On po raz pierwszy wyciągnął do mnie swoją rękę.
Dziś z radością mogę powtórzyć za psalmistą: Tęsknie oczekiwałem Pana: Skłonił się ku mnie i wysłuchał wołania mojego. Wyciągnął mnie z dołu zagłady, z błota grząskiego. Postawił na skale nogi moje, umocnił kroki moje (Ps 40).
Wiem, że depresja jest określana jako choroba. W pełni to rozumiem. Wiem, że powtarzane zachowania i pielęgnowane myśli mogą doprowadzić do głębokiego stanu permanentnego smutku, niemocy, beznadziei i strachu o kolejny dzień i wywołać fizyczne zmiany w organizmie. Nie chcę wchodzić w kompetencje tych, którzy w depresji widzą niezależnego intruza pojawiającego się znikąd i zmieniającego chemię w mózgu. Chcę jedynie, by osoby, który doświadczyły tego stanu bądź znają takie osoby, rozważyły stan serca. Czasami myślę, że depresja jest świadomością własnego stanu bez Boga. Może to być stan pierwotny, kiedy człowiek nie zna Boga i doświadcza beznadziei związanej ze swoją sytuacją. Niestety może się tez pojawić u osób, które poznały Chrystusa, lecz nie uznały Go za największą wartość. Grzech sieje spustoszenie i jest jak szarańcza, która ogołaca ziemię. Jezus jest jedynym i ostatecznym ratunkiem. Pan Bóg posłał swojego jedynego Syna, by On przez swoją śmierć i zmartwychwstanie, uwolnił nas od przekleństwa grzechu i powołał nas do życia w Nim dla Jego chwały.
Powtórzę za Johnem Piperem: „Pan Bóg jest najbardziej uwielbiony w nas, gdy my jesteśmy najbardziej nasyceni w nim”.

Ps Rozwinęła się grupa domowa, która jest dla nas ogromnym zbudowaniem. Mamy większy kontakt z kościołem lokalnym i doświadczamy dużego wsparcia. Oddaliśmy Panu ciężar służby i widzimy, jak On przejmuje kontrolę.
Pan Bóg czyni mnie uważniejszą w spełnianiu emocjonalnych potrzeb moich dzieci i pozwala mi cieszyć się dniami z nimi. Chcę jak najlepiej wykorzystywać ten cenny i szybko upływający czas.
Jestem bardzo wdzięczna mojemu mężowi za jego wytrwałość i cierpliwość w przypominaniu mi ewangelii. Nasza relacja jeszcze nigdy nie była tak silna, a wierzę, że to dopiero początek.
Dziękuję też za wszystkie modlitwy i wsparcie, jakiego doświadczyłam w tym trudnym czasie.
Pan Bóg uczy mnie dostrzegać destrukcyjne mechanizmy, które rządziły w moim życiu i pozwala je tłamsić w zarodku. Co więcej, gdy pojawiają się myśli, które przypominają te z najcięższego okresu, od razu proszę Boga, by wskazał, skąd się wzięły i z jakiego zaniedbania wynikają. A On jest wierny. On jest. A ja już nie czuję się samotna.

Ja bowiem ufam łasce twojej!
Niech się raduje serce moje zbawieniem twoim!
Będę śpiewał Panu, bo okazał mi dobroć (Ps 40, 6)



4 komentarze

Napisz komentarze
Agnieszka
AUTOR
13 lutego 2019 10:19 skasuj

Bardzo pięknie napisałaś, uwielbiam Twojego bloga. Bardzo często wracam do tekstów, są dla nmie inspiracją. Dziękuję. Pozdrawiam.

Odpowiedz
avatar
Zojka
AUTOR
13 lutego 2019 22:09 skasuj

Mocne przeżycia,ale pomimo tych gór i dolin,czyż nie jesteś bliżej Pana? Czasem w tej dolinie,nie widać słońca,które zasłania nam ta góra,życzę Łaski i Bożego prowadzenia na każdy dzień

Odpowiedz
avatar
14 lutego 2019 12:58 skasuj

Zojka, to nie moje świadectwo. Ale tak, takie przeżycia zawsze zbliżają nas do Boga, jeśli to w NIM przede wszystkim szukamy schronienia i pomocy.

Odpowiedz
avatar
Anonimowy
AUTOR
10 maja 2019 13:00 skasuj

Dziękuję za Twoją otwartość i szczerość! To wymaga odwagi. Pozdrawiam ciepło i dziękuję za Twoje zachęcające i wartościowe teksty!

Odpowiedz
avatar